"...For the truest truths are what hold us together, or keep us painfully, desperately apart." Palec zawisł nad klawiaturą. Patrzyłem we wtorkowy wieczór na okno odtwarzacza i myślałem. Tak wiele miałem teraz przed sobą a jednocześnie tak długa była już droga, którą podobnie jak miliony wielbicieli serialu przeszedłem. Wielokrotnie ostatnio rozmyślałem o historii serialu, o drodze jaką przeszedł i o tym, co ja teraz będę robił. Teraz, gdy wszystko się kończy. Dlatego trudno mi było zacząć oglądać ostatni odcinek. Trudno było mi znaleźć sposób na jego obejrzenie. Widziałem wszystkie odcinki, widziałem pełnometrażowy film. Gdy serial się zaczynał, miałem zaledwie 15 lat. Kto z nas mając -naście lat nie myślał o spiskach, obcych i tajnych eksperymentach, trzymanych z dala od opinii publicznej? Teraz mam 24 i wiele się zmieniło. Przeszedłem z "The X-Files" przez część swojego życia i jestem dumny, mogąc nazwać się fanem tego serialu. Ostatni odcinek zawsze jest ważny. Ważny, bo po paru latach pamiętają go wszyscy, pamiętają "jak to się wszystko skończyło". Ważny, bo oczekujemy że wyjaśni to, co pozostało niewyjaśnione - zaspokoi w jakiś sposób nasze własne wyobrażenie tego, "co powinno się stać". Ważny, bo jest ostatni. Dlatego myśląc o tym, że obejrzałem właśnie ostatni odcinek serialu, który przez 9 lat ukształtował w pewien sposób moją osobowość, oceniłem go emocjonalnie, oceniłem go tak, jakby miał być - mógł być - dziewięcioma latami serialu, z jego wzlotami i upadkami, zamkniętymi w zaledwie około 90 minutach. Postąpiłem niewyobrażalnie głupio i niesprawiedliwie. Po pierwszym razie, obejrzałem go jeszcze dwukrotnie. I uważam, że to dobry odcinek. Bardzo dobry odcinek na zakończenie. Jak się można spodziewać, kończy wiele wątków mimo, że być może w nie najlepszy sposób. Carter trochę łamie tradycję X-Files i opowiada pewne rzeczy słowami agentów wprost, niektóre prawdy i kłamstwa pomijając, o niektórych wspominając tylko symbolicznie. Ale w zasadzie to dobrze, takie jest życie - każdy ma swoje pięć minut, w których wcale nie musi okazać się bohaterem, w których niemożliwe jest spisanie wiarygodnej historii całego spisku. Przy tym scenariusz odcinka to istny festiwal postaci - od najmniej istotnych po najważniejsze dla głównego wątku serialu. A zastanawialiśmy się jeszcze na parę dni przed obejrzeniem go, jak Carter wsadzi do serialu Kryceka, który przecież nie żyje. CSMa, który przecież w zasadzie też powinien nie żyć. The Lone Gunmen, którzy przecież nie żyją... Doskonale zrealizowana koncepcja duchów, czy też objawień Muldera prowadzi go po ścieżce Prawdy przez cały dwuczęściowy odcinek. Od początku do końca, Mulder nie schodzi z niej nawet na moment, choć jego najbliższym trudno to zrozumieć. Znowu jest to człowiek, który nie podda się do samego końca i zrobi to, co uważa za konieczne. Bez względu na konsekwencje, napędzany przekonaniem że prawda, a w zasadzie droga do niej uświęca wszystko. Duchovny gra doskonale. Może odpoczynek trochę mu pomógł, może to kwestia sprawnie napisanego scenariusza - nie odstaje na tle Anderson i chwała mu za to. Mimo ostatnich surowych ocen jego aktorstwa, oddaje mu sprawiedliwość. Dał pokaz. Jeśli ktoś zatrzymał się gdzieś przy piątym-szóstym sezonie i od razu obejrzałby "The Truth", nie zauważy żadnej zmiany w jego grze, w postaci którą kreuje. To Mulder, pełnokrwisty tropiciel spisków. Scully w tym odcinku przeżywa wiele, ale Anderson jest w stanie to zagrać. Jest w stanie zagrać to tak, jak gdyby nie było nic łatwiejszego na świecie. Gillian po prostu jest niesamowita w tym co robi, tworzy klasę samą dla siebie. Odnajduje swojego ukochanego, prawie go traci, znowu go odzyskuje. Na koniec dowiaduje się że walka o miłość, o życie jej dziecka i całej ludzkości znowu się zaczęła - End Game kończy się tuż przed Wigilią 2012 roku. Scully poznaliśmy jako sceptyczną, dokładną, analityczną wręcz panią doktor. Osobę, która teorie Muldera ubiera w tabelki, porządkuje, opisuje własnym, naukowym językiem. Żegnamy ją jako matkę, dojrzałą kobietę, której dziecko być może odegra istotną rolę w tym, co przyniesie przyszłość. Ogromny wkład osobowości, który włożyła Gillian w postać Scully widać gołym okiem i tak naprawdę jest to jedna z bardziej realistycznie zagranych ról, jakie w ogóle kiedykolwiek widziałem. Wystarczy obejrzeć wywiad z nią, żeby zobaczyć jak bardzo Gillian na planie, różni się od Gillian ze świata rzeczywistego - choć z drugiej strony jak wiele z Gillian ze świata rzeczywistego jest w Gillian z planu serialu. I jaką pełną, żywą postać ta kobieta kreuje. Kończą się wątki, odnajdują się postacie o których niektórzy już zapomnieli. Znajduje się Gibson, który spędził w Nowym Meksyku z Mulderem dużo czasu. Odnajduje się CSM, o ironio, ukrywający się w starym indiańskim pueblo. Pueblo zbudowanym na złożach groźnego dla obcych magnetytu, ostatnim miejscem na ziemi gdzie może czuć się bezpiecznie. Scena jego ostatniej rozmowy z Scully i Mulderem jest jedną z najbardziej przewrotnych w serialu - czy świadomie wysłał Muldera na kolejną krucjatę jako jego dumny ojciec, czy miał nadzieję w końcu go zabić rękami innych? Czy genialna scena, w której wydycha dym z ostatniego w swoim życiu papierosa patrząc na zmierzający w jego kierunku pocisk, pokazuje nam schorowanego, zniszczonego życiem i ostatnimi klęskami człowieka, który pogodził się z tym co nieuchronne, czy bezsilnego podżegacza, który próbuje przekonać się że złamał Muldera, że pogrzebał w nim wolę do życia? Doggett i Reyes są obecni, ale zdaje się że Carter już dziś sygnalizuje ich brak w drugim filmie pełnometrażowym. W obliczy pary Scully i Mulder, Reyes i Doggett nie stanowią niczego szczególnego - nie mają "siły napędowej" która rozkręca scenariusze, pobudza widza do wsłuchiwania się w melodię dialogów. Zostają odsunięci na dalszy plan, choć Annabeth Gish ma świetne wejście na koniec przesłuchania, gdzie jest tą Reyes z silnym poczuciem sprawiedliwości - wszystko wali jej się w gruzy i daje upust swoim emocjom. Wspomniałem na grupie o istotnych nieścisłościach i lukach w koncepcji obu odcinków. Wielokrotnie już zdarzało się, że miałem pretensję do Cartera za to co zrobił, albo czego nie zrobił. Patrząc jednak na te odcinki w skali całego serialu - nic tu nie odbiega rażąco od ciągłości ogólnej koncepcji. Aby zrobić dobry serial o wszechmocnej organizacji, należy pewne rzeczy uprościć - inaczej nie znajdzie się odpowiednia ilość bohaterów, bo co chwila któryś będzie ginął. Uproszczenia, na podstawie których większość z nas kwalifikuje dany serial jako godny oglądania bądź nie, w tym odcinku są istotnie większe niż w najlepszych majstersztykach Cartera - ale myśląc o tym odcinku, jako o ostatnim całego serialu uważam że lepiej skupić się raczej na całokształcie. A całokształt zabija i dlatego uważam, że warto mieć komplet sezonów w swojej kolekcji. Za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat chcę móc obejrzeć Scully z Mulderem w ostatniej scenie "Post Modern Prometheus". Chcę zobaczyć Scully wychodzącą z samochodu na swoich wakacjach ( "podkoszulek" :) ), Muldera wchodzącego na wzgórze na którym umarł, Muldera mówiącego "I'm free now" - gdy poznał już prawdę o siostrze. I chcę zobaczyć to zakończenie. Zabija. Rozgrywa się tam, gdzie to wszystko zaczęło się w 1947 roku - w Roswell, stan Nowy Meksyk. Zamyka usta wszystkim, którzy chcieli "czegoś więcej" od Scully i Muldera, którzy chcieli więcej miłości i czułości a mniej wyścigu za Prawdą. Zastanawialiśmy się z Kariną i Adamem podczas ostatniego spotkania, "jak" to będzie, co Carter mógłby pokazać żeby nie zepsuć całego misternego, dziewięcioletniego związku. I muszę powiedzieć, że zrobił to pięknie. "The Truth", to co każdy z nas nosi w sobie, przewrotnie wykorzystuje Carter w ostatnim dialogu. Ja także wierzę, że jest nadzieja. Choć data, 22 grudnia 2012 roku, została już ustalona ;) Dziękuje wszystkim z którymi spędziłem większość tego dziewięcioletniego okresu, a to dyskutując na grupie a to pijąc piwo. Szczególnie jednak Adamowi, dzięki któremu wszyscy tak naprawdę się spotkaliśmy. Jak już powiedziałem, mam nadzieję. Cicha nadzieję że to nie koniec, że jeszcze niejednokrotnie się spotkamy, z tego czy innego powodu. I że drugi film, to na co wszyscy teraz powoli zaczniemy się przygotowywać, będzie kolejnym pokazem kunsztu autora scenariusza, reżysera, a przede wszystkim - naszej ulubionej pary. Czego sobie i wszystkim życzę, Łukasz Bromirski 23 maja 2002 roku